It’s The Final Meltdown

zachód_drug_2i

 

Wszystko to było zaskakujące i działo się szybko. Nikt chyba nie wyobrażał sobie, że coś podobnego może się stać. Ale teraz, post factum, wydaje się, że było to koniecznością, która być może mogła przybrać inną formę, ale musiała się prędzej czy później wydarzyć w ten czy inny sposób.

Warto przypomnieć jak rozpoczęło się to całe widowisko, jakie mieliśmy zaszczyt oglądać w ostatnim miesiącu. 26 czerwca Jan Hartman napisał słynny felieton dla tygodnika „Polityka”, w którym oznajmił, że większość społeczeństwa to chamy, których nie da się oświecić, bo ktoś, kto nie pochodzi z wielopokoleniowej rodziny inteligenckiej na zawsze pozostanie chamem. Pozostawię te skrajnie szowinistyczne wywody profesora ocenie czytelników. Lawinę poruszył jednak inny fragment tego tekstu:

Sam ulegam pokusie wtórnej prymitywizacji. Wszystko, co kiedyś jawiło mi się jako beznadziejnie skomplikowane, wraz z ubytkami neuronów i synaps w moim podsuszonym mózgu wydaje mi się dzisiaj względnie proste i niezbyt ekscytujące. Co się tylko da – upraszczam. Polityków oceniam po mordzie. Lubię też czasem pochrząkując, nago tarzać się w błocie lub bujać się na gałęzi wydając dźwięki „u-huu, u huu”. Gdy jednak widzę, co się dzieje z tym światem, gdy widzę, że cham ist the new Aristocracy, to najchętniej cofnąłbym się do formy polipa, jak ta ponoć niesmiertelna meduza Turritopsis dohrnii.” Oczywiście większość uznała to za ekspresję poczucia humoru profesora, jednak doniesienia medialne z tego samego dnia ujawniły, że chodzi o coś poważniejszego: „Policjantom nie udało się porozumieć z profesorem, który uparcie odmawia posługiwania się artykułowaną mową i komunikuje się wyłącznie za pomocą pochrząkiwania i warknięć.” – relacjonował dziennik „Fakt” Potem okazało się, że wielu innych „ludzi kultury i sztuki” poszło w ślady Jana Hartmana. Skandalem skończyła się prośba o komentarz historyka idei Marcina Króla. „Gdy w Polsce łamane są zasady państwa prawa, kultura nie może dalej trwać, być może powrót do stanu natury jest jedynym sposobem na zawiązanie nowej umowy społecznej.” – oznajmił, po czym, szokując dziennikarza, zaczął rozbierać się do naga i przestał reagować na protesty w inny sposób, niż poprzez warknięcia i pochrząkiwanie. Wkrótce ludzie kultury, sztuki, biznesu i polityki zaczęli gromadzić się nad Wisłą. Media liberalne nazwały to zjawisko „Ruchem Hartmana”, choć jak się okazało długo w nim nie partycypował, media prawicowe prześmiewczo nazwały je „ruchem oligarcho-prymitywistów”, mimo że milionerzy stanowili niewielką część tego ruchu. Ja, aby nie wpisywać się w żadną z tych narracji, będę ich nazywał antypopulistycznymi prymitywistami. Na zlecenie „Stronnictwa Popularów” spędziłem w ich obozie z przerwami prawie miesiąc. Zainteresowanych moimi obserwacjami zapraszam do przeczytania poniższego artykułu.

Antypopulistyczni prymitywiści oznajmili, że wyrzekają się kultury, ale jest chyba oczywiste, że umysł każdego z nich ukształtowany został przez kulturę oraz przez kulturę zostało ukształtowane ich wyobrażenie stanu natury – i to jest właśnie bardzo interesujące, bo widać wyraźnie, że w tym aspekcie wcale nie panuje konsensus. Niektórzy biegają na czworakach, inni tylko wydają zwierzęce odgłosy, jeszcze inni posługują się dziwnymi pochrząkiwaniami, a nieliczni chodzą całkowicie nago. Chyba najbardziej stara się odrzucić kulturę Tomasz Lis – pozbawiony odzienia porusza się imitując postawę goryla. Raz nawet próbował defekować na środku obozu jednak reakcja otoczenia była bardzo nieprzychylna, więc nigdy więcej nie próbował już tego robić.

Konsekwentne jest jednak całkowite odrzucenie posługiwania się znanymi językami i jest to naprawdę bardzo ciekawy eksperyment z antropologicznego punktu widzenia. Oczywiście można mieć podejrzenia, że gdy nikt nie patrzy, niektórzy porozumiewają się szeptem – sam nie przyłapałem nikogo na takiej transgresji – ale nawet gdyby tak się działo, nadal niezmiernie interesujące byłoby powstawanie całkowicie na nowo języka publicznego. Bo powstaje. Pewne chrząknięcia nabierają powszechnie rozumianego znaczenia. Oczywiście nie dzieje się to niemal na pewno w ten sam sposób, jak wtedy gdy język/języki powstawały po raz pierwszy. Jest oczywiste, że mamy do czynienia ze społecznością, która znała język i próbuje go powołać na nowo ze świadomą intencją – ale bez pośrednictwa żadnego innego języka, co jest tą nietypową sytuacją. Np. Maziarski wskazał na zepsutą rybę i zatykając nos zaczął powtarzać „czer” i w ten sposób to wyrażenie powoli zaczęło zyskiwać powszechnie rozumiane znaczenie, które stopniowo propagowało się wśród całej populacji, aż w końcu zostało utrwalone samą tą okolicznością, że było powszechnie przyjęte. Powstało na razie tylko kilkanaście, może trochę więcej słów. Jako pierwsze powstały słowa „ryba” (kra), „śmierdzi” (czer) oraz zaimek wskazujący „to/ta/ten”(kro). Niektóre propozycje słów się przyjmują, inne mają krótki żywot w procesie propagacji. Z pewnością najlepiej przyjmują się słowa odnoszące się do nowych praktycznych warunków życia nad Wisłą.

Jestem naprawdę ciekaw, jak to się wszystko potoczy. Czy język ten będzie miał gramatykę podobną do polskiej, bo umysł tych ludzi został ukształtowany w tym kraju, czy jednak będzie to odmienna gramatyka, z odmiennymi czasami, strukturalnie dopasowana do innego świata życia codziennego.

Co ciekawe, najprawdopodobniej to odrzucenie jakiejkolwiek znanej mowy odpowiedzialne jest za brak konsensusu, co do tego, co oznacza „odrzucenie kultury” i w rezultacie ta mglista idea przejawia się najróżniejszymi, niespójnymi zachowaniami. Wraz z upływem czasu – jeśli eksperyment nie zostanie porzucony – być może to pojmowanie zasad nowej społeczności uwspólni się.

Inną konsekwencją powstawania języka na nowo jest to, że nieliczne tylko jednostki posiadają imiona. Są to zwykle osoby w jakiś sposób istotne, najczęściej dzięki swej charyzmatycznej aurze, jak powiedzieliby niektórzy antropologowie, jednostki obdarzone Maną. Pierwszym antypopulistycznym prymitywistą, który otrzymał imię był Marcin Król, który teraz znany jest jako „Kro-Czer-Kra” , co można tłumaczyć jako „Ten Który Śmierdzi Rybami”. Swoje imię zawdzięcza temu, że całe swoje ciało – a chodzi niemal nagi, w samych szortach – smaruje tłuszczem zepsutych ryb. Odór ten – mimo że w całym obozowisku względnie śmierdzi – sprawia, że zawsze wokół niego robi się pusto, co potęguję jego Manę, gdy groźnie łypie okiem i wywija pięściami. Imienia za to nie zyskał sam inicjator ruchu Jan Hartman, który od początku sprawiał wrażenie całkowicie zagubionego i chyba nie potrafił odnaleźć się w nowej sytuacji. To prawdopodobnie przede wszystkim popchnęło go do czynu, który zakończył jego karierę w obozowisku antypopulistycznych prymitywistów.

Jak już wszyscy wiedzą, doszło wśród obozowiczów do niebezpiecznego incydentu. Dominika Kulczyk nie wytrzymała, stanęła na środku obozu, gdzie było najwięcej ludzi, i zaczęła krzyczeć w polskim języku, żeby ją wysłuchano. Gapie z lękiem na obliczach zaczęli się wokół niej gromadzić.

– Słuchajcie, to jest bez sensu – krzyczała – to jest zupełnie bez sensu, przecież… co my chcemy w ten sposób osiągnąć. Przecież przedtem byliśmy dokładnie tak samo odcięci od społeczeństwa jak teraz. Nic się nie zmieniło. Jedyna różnica, że przedtem mieszkałam w luksusach, a teraz w jakimś gównianym namiocie, w smrodzie, w gnoju, załatwiam się w krzakach, jacyś popaprańcy chodzą na czworakach w samych gaciach, których nie zmieniali przez tydzień… Nie, słuchajcie, nie wiem jak wy, ale ja wracam – gdy skończyła mówić na twarzach większości zebranych pojawiła się konsternacja, nikt nie wiedział jak zareagować. Wtedy wkroczył dumnie Ten Który Śmierdzi Rybami, zaczął wymachiwać pięściami, wyrażać cała swą postawą gniew, wskazując raz po raz na Domnikę Kulczyk. Kilku zebranych zrozumiało jego intencje i zaczęło zbliżać się do miliarderki groźnie pomrukując. Jedna kobieta ją popchnęła i wtedy cały zebrany tłum rzucił się na przestraszoną buisnesswoman, która cudem zdołała uciec. Pod wieczór przyjechała policja. Funkcjonariusze wysiedli z radiowozu i zostali otoczeni przez tłum antypopulistycznych prymitywistów, który jednak stał dość spokojnie i się tylko patrzył. Ten Który Śmierdzi Rybami dawał znaki, żeby być spokojnym i trochę się cofnąć, jakby próbując dać do zrozumienia policji, że wszystko jest pod kontrolą. Funkcjonariusze zadawali pytania dotyczące incydentu z Dominiką Kulczyk, ale nikt nie odpowiadał, co najwyżej niektórzy pochrząkiwali lub wydawali inne zwierzęce dźwięki. Funkcjonariusze spojrzeli po sobie zrezygnowani, być może stwierdzili, że muszą wezwać posiłki lub skontaktować się z przełożonymi i chcieli już wracać do radiowozu. W tym momencie wystąpił Jan Hartman trzymając w dłoni ludzką kupę na liściu i, widocznie chcąc w ten sposób zaistnieć, zyskać imię, rzucił odchodami jednemu z funkcjonariuszy w twarz. Ten Który Śmierdzi Rybami energicznie próbował uspokoić sytuację, gestykulując dłońmi pokazywał, że odcina się od Hartmana, któremu funkcjonariusze założyli kajdanki, zabrali do radiowozu i pojechali. Więcej w obozie policja się nie pojawiła i starała się monitorować sytuację z dystansu.

Jak widać Ten Który Śmierdzi Rybami wyrasta na kogoś w rodzaju przywódcy, jednak spotkał się już z oporem innej osobowości manicznej, Magdaleny Środy, która otrzymała imię „Kro-Orom”, dosłownie oznaczające „Ta Wiatr”, ale będę je tłumaczył jako „Ta Która Pędzi Jak Wiatr”. Swoje imię zawdzięcza nadpobudliwej ruchliwość. Przemieszcza się po obozie, a właściwie biega, cały czas. Dzięki temu nie było w zasadzie ani jednej ważnej sytuacji, w której nie byłaby obecna, z czego prawdopodobnie po części wynika jej wysoka pozycja.

Obóz zaczyna dzielić się na dwa obozy. Podział ujawnił się wyraźnie przy okazji sporu o bankomaty. Ponieważ, jak już podkreślałem, nie obowiązuje jedna wykładnia tego, co ma oznaczać „odrzucenie kultury”, część osób łowi ryby, część szuka pożywienia na śmietnikach, a bardzo liczna grupa nadal korzysta z bankomatów i kupuje sobie jedzenie w sklepach. Temu Który Śmierdzi Rybami nie spodobała się praktyka tych ostatnich i często ostentacyjnie okazywał im pogardę. W końcu jednak postanowił zadziałać w sposób bardziej zdecydowany. Zebrał kilka osób i postanowił zastraszyć grupkę wracającą z reklamówkami ze sklepu. Wydarł się na zakupowiczów niczym dzikie zwierzę, wymachiwał pięściami, a jego drużyna zdążyła kilku osobom powyrywać reklamówki, zanim wkroczyła Ta Która Pędzi jak Wiatr i stanęła między napadniętymi a drużyną Tego Który Śmierdzi Rybami. Herszt zaczął wrzeszczeć na swoją oponentkę „Por! Por!”. co oznacza „nieczystość”. Środa wzięła się tylko pod boki i oznajmiła w języku obozowiczów „Śmierdzi! Śmierdzi!”, po czym ostentacyjnie, w stylu z jakim można się spotkać w operach, głośno się zaśmiała. Kilka razy powtórzyła ten szereg symboliczny, aż w końcu większość zebranych zaczęła po niej powtarzać „Śmierdzi! Śmierdzi!” puentując za każdym razem salwami teatralnego śmiechu. Ten Który Śmierdzi Rybami tupnął kilka razy nogą, po czym wycofał się wraz ze swoją drużyną złorzecząc po drodze.

Tym razem wygrała Ta Która Pędzi Jak Wiatr.

Jak będzie przy następnej potyczce?

Zarówno ten przykład jak i pod pewnymi względami incydent z Dominiką Kulczyk wskazują na pewien ciekawy fakt – potwierdzają się intuicje francuskiego socjologa Emila Durkheima, że gdy społeczności nie łączą żadne inne więzi, na przykład wzajemna zależność wynikająca z podziału pracy, do poziomu fetyszy urasta jedność przekonań. W tym momencie trwa walka o stworzenie norm, które będą konstytuować ruch antypopulistycznych prymitywistów i jestem bardzo, bardzo ciekaw jaki porządek się z tych antagonizmów wykrystalizuje.

Cały dzień, w którym miało miejsce starcie Króla ze Środą, był pełen napięć, i czułem się wyczerpany. Przeciążony. Usiadłem na plaży i patrzyłem na zmierzch. I dziwne, mimo że obok był wielki most, słychać było szum sunących po pobliskich drogach samochodów, to jakoś to słońce odbijający się od… To wszystko razem wypełniło mnie jakimś obezwładniającym uczuciem pierwotności. To znaczy, jakbym zapomniał o wszystkim, co wiem, kim jestem, poza tym, że jestem tutaj i patrzę na zmierzch. Dźwięki mi się łączyły z obrazami, jedne postacie zmysłowe z innymi postaciami zmysłowymi, ale tylko w efemeryczny sposób, nie pozwalając wyłonić się żadnej narracji. I chciwie chłonąłem to uczucie, bo z tyłu głowy, na poły świadomie, wyczuwałem już zgiełk sensu, który lada chwila powróci. Czy rzeczywiście tak samo mógł się czuć człowiek pierwotny zanim powstał język? Większość antropologów odpowiedziałaby, że nie. Ale czy na pewno uzyskanie dostępu do stanu przeżywania człowieka nietkniętego rozwiniętą kulturą nie jest możliwe? Czy to, co wówczas odczuwałem patrząc na zachód słońca, dane mi było przez kulturę, czy może jednak było coś w tym na prawdę pierwotnego, strukturalnie podobnego do przeżyć Chłopca znad jeziora Turkana? Czy kogo tam innego.

I zawsze ciekawiło mnie, jak musiał wyglądać ten okres przejściowy, gdy istniało niewiele słów i nie były one wstanie utworzyć jednego świata. Gdy nagle ktoś skojarzył sukces polowania, z określonym ułożeniem kamyków, które z kolei zaczęły mu przypominać gwiazdozbiory. Czy cokolwiek. Gdy konotacje jednych słów zazębiały się o konotacje innych i w końcu zaczął się wyłaniać jeden świat, jak pagórek Benben. Co ciekawe, nowoczesność, z którą w jakimś stopniu liberalne elity się utożsamiają, według większości filozofów i socjologów polega właśnie na destrukcji jedności tego świata. Ale bricolage poszukiwań całościowego sensu świata, a przynajmniej pewnych jego skrawków, wcale nie ustawał, po prostu rzadko kiedy był w stanie osiągnąć kompletność lub być konfirmowany przez większe rzesze społeczne, dzieki czemu doprowadzał do rozkwitu zróżnicowania – z wyjątkiem tych przypadków, gdy wiązał się z materialną podstawą rozpoznanego interesu, czasami tworząc fantazje resentymentalne, jednak o wiele częściej, wbrew temu co się powszechnie sądzi, elitarne. Max Weber, którego wciąż cenię, mimo że stoję po stronie Marksa, napisał: „Człowiek szczęśliwy rzadko zadowala się samym posiadaniem szczęścia. Chce być przekonany, że na nie zasługuje, a przede wszystkim, że na nie zasługuje, w PORÓWNANIU z innymi. Pragnie, aby pozwolono mu wierzyć, że ludziom mniej od niego szczęśliwym również przypada to, co im się należy. Szczęście chce być szczęściem prawomocnym”.

Warto dodać, że potrzeba ta, tym wścieklej i histeryczniej się objawia, im mniej na swoją pozycję rzeczywiście zasługują. I to dlatego, niezależnie czy przedstawiciele obecnych elit są bardziej liberalni czy bardziej konserwatywni, reprezentują dokładnie tę samą wsteczną mentalność hrabiego Henryka. A nawet mentalność całkowicie przednowoczesną, jak w przypadku Hartmana, który uważa, że swą pozycję inteligenta zawdzięcza duchom przodków. Nic dziwnego więc, że historia zrzuciła ich na brzeg Wisły, tak jak pyton swoją wylinkę. 

Muszę przyznać, że na początku zmartwiłem się izolacją wpływowej grupy, która, co by nie powiedzieć, była antagonistą rządów PiSu. Jakby nie doceniać pewnych nieśmiałych socjalnych i propracowniczych dokonań partii rządzącej, sytuacja, w której brak jednej z silniejszych grup protestu, wydawała mi się arcyniebezpieczna. Ale okazało się, że byłem głupi. Przecież ci ludzie i tak byli odcięci od społeczeństwa. Nagle w dyskursie publicznym zaczęły pojawiać się osoby, które krytykowały PiS z zupełnie innej strony – zaczęto mówić o specjalnych strefach ekonomicznych, pojawiały się reportaże pokazujące jak one działały do tej pory, zaczęto mówić o sytuacji niezamożnych osób, których budżet ucierpiał w wyniku wzrostu cen żywności, a którzy nie partycypują w 500+, ani w skutkach presji płacowej wywołanej w niektórych branżach przez ten program, w końcu o budzącym trwogę projekcie, który ma utrudnić odbieranie maltretowanych, molestowanych i gwałconych przez rodziców dzieci.

Okazało się, że PiSowi notowania spadły, wzrosły natomiast SLD i Partii Razem.

Wszystko dzięki temu, że Witold Gadomski, Eliza Michalik, Janusz Majcherek, Magdalena Środa, Marcin Król, Władysław Frasyniuk i wielu, wielu innych zniknęło z dyskursu publicznego, wybierając życie elit monadycznych, o którym już od dawna podświadomie marzyli.

Dodaj komentarz